Mieczysław Gajda: Dom, w którym mieszkałem był dużym, bardzo ładnym drewniakiem, ładna, drewniana architektura, piętrowy. Czternaście mieszkań na parterze, czternaście mieszkań na górze. I jeden… jedno pomieszczenie, jeden, jedno mieszkanie od frontu, tam był sklepik kiedyś, potem mieszkała tam pani Ićkowa z córką Łajką i ona sprzedawała włoszczyznę dopóki nie poszli do getta. Od ulicy okiennice, cały parter miał okiennice. Nad oknami były, nazwijmy to elegancko, tympanony, takie trójkąciki z drzewa, z taką, z takimi ząbkami jak troszeczkę jak w Zakopanem takie powycinane ząbki były. Spadzisty dach, rynny ładne i wejście jedno do domu od podwórka. Przed wejściem leżał ogromny, płaski kamień i to był próg taki, wycieraczka. Taki wielki, płaski kamień, na którym się robiło te, rakietę na Wielkanoc, rozbijało się naraz, żeby wyleciało. To Dudek robił. Z kalichlorku, z siarki i z karbidu, i w jedwabny kawałek albo koszulki takiej milanezowej, albo pończochy i kładł na tym kamieniu. Wchodziło się na pierwsze piętro i z pierwsze piętra drugi kamień się rzucało, i to wybuchało. Straszny był huk! Kiedyś wyleciały, bo u Święckiej było otwarte okno – jak pieprznęło, to wyleciały szyby. Ale Wielkanoc. Pielęgnowej ukradliśmy z okna na parterze miała sok w gąsiorze wiśnie nalane cukrem na sok i myśmy to rąbnęli, Dudek, i wywieźli na Choleryczny Cmentarz, chorych na cholerę podczas I Wojny Światowej jak się jedzie na Targówek przed tym tunelem, między torami na lewo i tam żeśmy te wiśnie zeżarli. Patrzymy się – Boże, ręce czerwone, język czerwony. Ale tam były takie leje i była w nich woda, kijanki tam łapaliśmy i piaskiem żeśmy się szorowali i teraz trzeba ten gąsior zbić. A Edek Dudek mówi: „Zrobimy bombę!”. Nasypiemy popiołu, potem z klisz robiło się kopcie, klisze filmowe się zwijało, zawijało w gazetę, podpalało i jak one się zapaliły trzeba było zgasić, i one się kopciły – no zasłona dymna. I mówi: „Popiołu, potem wrzucimy tam te kopcie…”, tylko ten kopeć jak się wrzuciło i zatkało korkiem to trzeba było ten korek wyjmować, bo on gasł. Więc doleciało powietrze i znów zatkać. To się nazbierało tego dymu i mówi: „Wrzucimy komuś przez okno”, „A do kogo wrzucimy?”, Edzio mówi: „Do mnie! Do moich, do Dudków!”, do jego rodziców, do jego… on od ulicy był, na parterze, mówi: „Ja prędko polecę do domu i zobaczę co się stało, czy wybuchł”. No to wzięliśmy ten na, wszystko tego na wózek, on miał taki wózek na łożyskach, przywieźliśmy, wyjął… a jego rodzice przeważnie leżeli w łóżku, a śniadanie robili na przykład o 3 w nocy, o 4, o 2 w nocy śpiewali: „Kiedy ranne wstają zorze” i robili śniadanie, a cały dzień leżeli w łóżku. I on sprawdził że rodzice są w łóżku, lufcik był otwierany, ale już nie było zawiasek, bo przerdzewiały, tylko był na skórce, trzy takie skórki były przybite do ramy i do, i do tej ramy okiennej, i do lufcika. Wyjął scyzoryk, odciął te trzy, postawił ten lufcik żeby się nie zbił i przez ten, przez ten lufcik wrzucił. Potem prędko poleciał i wpadł, za szafą oczywiście było jego łóżeczko, i wybuch straszny! Smród straszny. Kobiety krzyczą: „Jezus Maria, Dudki się palą!”, wpadli tam kobity i łapały kubły, i niektóre z pomyjami, nie tylko z czystą wodą. Zalały całe mieszkanie i wyleciały, i naraz zza szafy: „Mamusiu…”, Edzia głos, tego co rzucił: „Mamusiu…”, a kobiety: „Jezus Maria! Dziecko się pali!”, i jeszcze jego oblali i wyciągnęli, wybuch był cudny.