Stanisław Zalewski: Aaa, ja mieszkałem, proszę pana, w bardzo melodyjnej okolicy. Ulica Olszowa stykała się z jednej strony z kolejką dojazdową. Kolejka, jak przyjeżdżała albo odjeżdżała, to świstała, szczególny świst. Dalej, płynące statki po Wiśle, dobijając do kei czy odjeżdżając, również gwizdali.

Prowadzący: A dopytam z kolejką, czy ona miała, bo ktoś mi powiedział, czy ona miała dzwonek? A ktoś inny mówił, że gwizdek.

S.Z.: Proszę pana, był gwizdek parowy. A oprócz tego był jeszcze, jeszcze był tak zwany dzwonek akustyczny. To była taka bania i napędzany parą, że pan ich wpuszczał i była takie dźwigienka z młoteczkiem. I to bum, bum, i to uderzało. Także były dwa sygnały. I to było, i to było. No. A statki parowe też miały swoistą rzecz. Poza tym ja miałem melodię, bo blisko było wesołe miasteczko. Tam bez przerwy ktoś chodził. Niezależnie od tego chodziły orkiestry uliczne. A szczególnie na Pradze, takie zespoły, te kapele. Świetnie, no na każdym podwórku przecież. Nie było soboty, niedzieli przeważnie, żeby nie przychodzili, żeby nam nie grano. Dalej, ja miałem most obok. Czyli turkot jeżdżących samochodów, samochody już jeździły i tramwaje, no…

P: A jaką nawierzchnię miał most?

S.Z.: Most miał, proszę pana, nawierzchnię z kostki drewnianej. Konstrukcja była, proszę pana, nitowana. To była taka sama konstrukcja jak wieży Eiffla. To był ten czas. I dlatego, proszę pana, naloty niemieckie nic nie zrobiły, bo bomby były z opóźnionym zapalnikiem, bo burzące. I bomba przebijała drewnianą kostkę i spadała do Wisły! (śmiech)

P: Aa, rozumiem.

S.Z.: Chyba że natrafiła na filar. A były duże bomby, bo ja wiem, może z pięćset kilogramów, leje były bardzo długo widoczne, tak. Także poza tym, ja pracując na terenie warsztatów, to słychać było naprawy, a szczególnie kowal. Był kowal, który się nazywał Miecz. Ja chodziłem tam oglądać, a poza tym to była cała melodia, bo on miał pomocnika i jeżeli coś odkuwał na kowadle, to miał mały młotek i pomocnika z dużym młotkiem. I ten pomocnik uderzał młotem, ale on uderzał pod dyktando melodii wygrywanej młotkiem tego kowala. On uderzał młotkiem raz, dwa, trzy, raz cieniej, raz grubiej, a jego pomocnik wiedział, co ma robić i gdzie ma uderzać.

P: I oni tak przemiennie uderzali?

S.Z.: Tak. I dlatego ja, nie chodząc tam, wiedziałem, co oni robią. Ta orkiestra tego kowala to była znana, proszę pana, dla wszystkich. Bo to był taki melodyjny stukot. Bo to była duża szopa, gdzie była ręczna dmuchawa do pieca, spawanie się odbywało na hyca, to znaczy na zgrzewanie metali. Metal nagrzany do specjalnej temperatury, bez żadnych przyrządów, tylko wizualnie, składano radym, uderzając młotkiem, powodowało się, że następowało łączenie tych molekuł metalu.

P: Czy było dużo kowali na Pradze?

S.Z.: Proszę pana, u nas był jeden, ale oprócz tego gdzieś były, ale to był tak zwany stelmach, który robił koła do wozów konnych.

P: No a podkowy? Przecież było jeszcze dużo dorożek.

S.Z.: Tak. To byli kowale też, ale na Pradze nie było ich. Może gdzieś tam dalej, wie pan, na Szmulkach gdzieś. Na pewno kowale. Ten kowal, u którego myśmy byli, to on się zajmował sprawami właśnie nakładania obręcz na koła, bo to była cała sztuka. Jak założyć obręcz na koło, żeby nie spadło.

P: No to też ten odgłos w takim razie, skoro obręcze na kole były metalowe, to znaczy nie było gum, tak?

S.Z.: Nie było, nie. Później dopiero, dorożki, proszę pana, później miały dopiero. Ale na początku też miały.

P: To musiał być wielki hurgot, jak one jechały po tych kocich łbach.

S.Z.: A bo jedno, no oczywiście! Ulica Olszowa, ulica była brukowana. I jak przejeżdżały samochody, przepraszam, to mało, wozy konne, raz, że kopyta podkute podkowami metalowymi stukały o bruk, jeszcze woźnica batem trzaskał, jeszcze se pokrzykiwał trochę, jeszcze beczki Haberbuscha uderzały o siebie, to wie pan, cały czas była melodia.