UWAGA: Ten epizod możesz także znaleźć na naszym kanale na YT.

Stanisław Zalewski: No i z takich obrazków jeszcze, to domokrążcy. To był folklor, że tak powiem, tej Pragi.

Prowadzący: Właśnie, życie podwórkowe, można powiedzieć.

S.Z.: Taak!

P: Kto przychodził na to podwórko?

S.Z.: No to ja panu powiem, bo przychodziło ich dużo. Ale jednego to zapamiętałem, wie pan, długo. To był Żyd, myśmy wszystkich nazywali Jankiel. Chcę panu powiedzieć, że ta ulica Olszowa, dalej była ulica Blaszana i na tej ulicy Blaszanej mieszkało wiele rodzin żydowskich. Poza tym przed trzydziestym dziewiątym roku tamtej okolica, i Szmulki, to było skupisko Żydów, jeżeli chodzi o stronę praską. Także ja z tymi chłopakami, wie pan, żydowskimi, myśmy razem biegali. Nie było różnicy. Bo zanim zacznę mówić, wie pan, o tych sprawach, to nawet byłem w mieszkaniu u jednego. No i ten jego ojciec, Józek, mówi: Ty, Stachu, co? Ty masz taką smykałkę. Ja ci dam, mówi, zarobić. Panie Jankiel, ale ja nie mam pieniędzy! Oj, myszigene, mówi, myszigene. On się nie pyta, co to ma być, on się pyta o pieniądz! Dobrze, panie Jankiel, co to ma być? Ja ci dam beczkę śledzi, ty mi zapłacisz za beczkę. Pójdziesz na bazar Różyckiego, będziesz sprzedawał na sztuki. Panie Jankiel, a z tego to można wyżyć? A ten, co z wami biega, on głodny? Nie! Kanapki ma, jeszcze nam częstuje! A widzisz! Obdarty chodzi? Nie! No widzisz? Z tego można wyżyć. Dlaczego ja mówię o tym? Bo te rodziny, które tam mieszkały, i z tymi, co ja miałem kontakt, bo miałem kontakt w getcie warszawskim później, później… to  były rodziny ciężko pracujące. Także mit Żyda, wie pan, bogacza, to tu naprawdę nie istniał. No, ale przychodził taki domokrążca. Też Jankiel, u nas każdy Żyd to był Jankiel. To był Żyd, który miał kosz wiklinowy zamocowany na takim specjalnym, skręconym, no, jak gdyby linie, ale to ze szmaty, żeby nie uwierało, proszę pana, a z tyłu worek. W tym koszu miał wyroby ceramiczne. Jak wchodził na podwórko, to: Fajans za gałgan! Fajans za gałgan! No i pierwsze kroki do matki. Bo nasza rodzina składała się z jedenastu osób. Także tam dużo było. Dzień dobry, pani Zalewska! Dzień dobry! Oj, mówi, co pani ma? Panie Jankiel, wszyscy Jankiel byli, ja mam marynarkę. No niech no pani pokaże! Matka, bo to moja, przynosi, no rodzina liczna, to pierwszy do niej. Oj, ogląda, tu wytarte, tam przerwane, tu guzików nie ma, tu już podszewka wyłazi. Pani Zalewska, ja to za to dam pani kubek, mówi. Nie! Nie ma mowy! Oj, pani Zalewska, co pani chce?! Ja chcę dwa kubki. Oj, pani Zalewska…! Matka mówi: Nie, to nie! Będzie chodzić… No niech no pani poczeka chwilę jeszcze! Co pani się taka nerwowa, mówi. Niech no ja jeszcze raz to obejrzę. Ogląda, ogląda… No, pani Zalewska, ja to zrobię tylko dla pani. Ja dam pani dwa kubki. A matka mówi: Nie, panie Jankiel. Oj, co to ma być? Pan mi da dwa kubki i dwa talerzyki. Oj, pani Zalewska, mówi, to ja to stracę, ja dorobię! Ja, moje dzieci będą chodzić boso, nago! Matka mówi: Nie, to nie. Bierze, odchodzi. No niech no pani poczeka chwilę! Niech no ja jeszcze raz to obejrzę. No tak, tu wytarte, tu po… No, pani Zalewska, mówi, ja to robię tylko dla pani. Bo handel z panią to cała przyjemność. A i targować się pani umie, jeszcze lepiej jak my. A i dobrym słowem pani poczęstuje… I herbatką pani poczęstuje… No matka oczywiście szła, robiła herbatę, jakieś kanapki, siadali na ławce. Ja zawsze, jak ktoś przychodził, to ja pierwszy. On jej mówi: Pani Zalewska, ale to są czasy… Pani ciężko pracuje rzeczywiście, rodzina jedenaście… Ja też, mówi. A im? I pokazuje na nas. Im tylko kino, chodzenie, zabawa! A my ciężko pracujemy na nich. No i, jak już zjadł, wypił, wrzucał na plecy, wychodził. Fajans za gałgan! Fajans za gałgan! Takich domokrążców przychodziło dużo. Ale powiem o pewnych niepisanych prawach i uczciwości. Przyjeżdżał jeden z wózkiem, warzywa, owoce, ziemniaki ma. Pchał ten wózek sam, taki dwukonny. I miał. No i oczywiście wszyscy przychodzili, brali, ale obok był dom, już wybudowany, bo właściciel tego terenu wybudował dom. Pamiętam budowę, jak się odbywała. To gosposie nie schodziły z drugiego piętra czy z trzeciego, tylko na sznurku spuszczały siatkę. W siatce było napisane: pół kilo pomidorów, dwa kilo ziemniaków, tego i pieniądze były. On brał, czytał, odważał. Dobrą wagę dawał, jak to mówili. Wydawał resztę, wkładał i gosposie do góry. Nie było przypadku, żeby coś tam się nie zgadzało. Później w południe przyjeżdżał i jeszcze raz, co nie sprzedał. I już grosz, dwa taniej. A jak i nie sprzedał w południe, to wieczorową porą, tak było. To już wtedy za ile tylko mógł sprzedać. Oczywiście matka, ponieważ była liczna rodzina, zawsze kupowała to wieczorową porą.

P: Jak liczna rodzina?

S.Z.: Jedenaście osób! Proszę pana, taak, wie pan! Cztery siostry i pięciu braci. Ale to była cała radocha, wie pan, taka rodzina, no…

P: Pan najstarszy, najmłodszy?

S.Z.: Ja byłem, proszę pana, trzeci od dołu. Tak. Już nikt nie żyje, tylko ja zostałem z tej całej rodziny.