UWAGA: Ten epizod możesz także znaleźć na naszym kanale na YT.

Stanisław Zalewski: Domokrążców to było dużo. Taki drugi domokrążca, ale pierwszy do naszej matki, przychodzi kiedyś, przynosi kartonowe pudło, otwiera, a w tym kartonowym pudle drugie metalowe pudło i jak otworzył, to tam były puszki. Kawa, czekolada, herbata, kakao, takie cztery. Przychodzi do matki, a matka mówi: Proszę pana, ale ja dzisiaj nie kupuję, bo ja nie mam pieniędzy. Pani Zalewska, czy ja się pytam o pieniądz? Niech no pani to zobaczy. Czy ten towar, co mam, to mi pójdzie na rynek? Czy ja ten towar mogę sprzedawać? Bo pani to się na tym zna. Matka ogląda, otworzyła, no tak, że to dobre, nam oczy już wychodziły na wierzch, jak żeśmy zobaczyli, matka się popatrzyła, on też się popatrzał, mówi: Pani Zalewska, mówi, widzi pani, jakie to dobre? A jak im się oczy patrzą do tego? No matka to widziała. Pani Zalewska – mówi – no niech no pani to weźmie, no, pani zobaczy, jak im się to podoba. Matka mówi: Ale ja nie mam pieniędzy. Pani Zalewska, ja się nie pytam o pieniądz! Niech no pani powie, czy pani to weźmie. No dobra, to wezmę. Pani Zalewska, ja pani dołożę srebrne łyżeczkę do tego. Matka mówi: Nie, wezmę, jak pan mi dołoży dwie łyżeczki. Oj, pani Zalewska, co pani taka o jest?! No, jedna łyżeczka mi się zgubi, czym będę nabierała kawę, kakao? Matka się nauczyła targować. Ale dlatego przychodzili. No i dawał.

Prowadzący: Oni to lubili, że jak równy z równym, prawda?

S.Z.: Proszę pana, handel bez targu jest niczym! I to zostało w tej chwili, jak państwo będą rozmawiać z kimś, kto jeździli do Afryki, gdzieś z Arabami… Tam bez handlu nie odbywa się. No i matka bierze, a on mówi: Pani Zalewska, wie pani co? Ale u nas to jest taki zwyczaj, pierwszy klient to nie może wziąć na burg. Burg to znaczy, no, na kredę. (śmiech) Znaczy jako pożyczkę. Niech no pani mi coś da, co pani będzie mogła. No matka tam przynosiła złotówkę czy dwa. I on przychodził raz na tydzień, nie pamiętam, ile to kosztowało, i brał po tą złotówkę czy dwa. Ale oni wiedzieli, wiedzieli, że to jest wypłacalna rodzina. Bo ojciec ma stałą posadę, dostaje pensję, starsze rodzeństwo pracuje. Także to wszystko u nich jest dobre, no! Na bazar Różyckiego matka mnie zawsze brała za rękę, bo ja lubiłem chodzić. No, kiedyś idziemy tym głównym wejściem, które tam było, i wychodzi taki pan: Dzień dobry, pani Zalewska! No bo matka chodziła, liczna rodzina, bez przerwy coś się kupowało. Dzień dobry. Oj, ja coś mam. Matka mówi: Panie, tam już nie pamiętam, ale ja dzisiaj tego nie kupuję, bo nie mam pieniędzy. Pani Zalewska, ja się nie pytam o pieniądz! Niech no pani zobaczy to ten towar u mnie. Czy ten towar, to on pójdzie, bo pani się na wszystkim zna. Dobra, matka wchodzi, a on wyciąga mundurek gimnazjalny. Wtedy, jak ktoś chodził do gimnazjum, to był obowiązek posiadania mundurku. A mundurek gimnazjalny wtedy, za moich czasów, to składał się z długich spodni, z krótkich, a długie spodnie, to chodziło się tylko w gimnazjum, tak to normalnie w krótkich. Był taki, no, a la kamizeleczka i była marynarka z błyszczącymi guzikami. No, mówi, jak niech to ja przymierzę. Założył. Oj, pani Zalewska, wygląda jak paniś, niech no pani zobaczy, jak on w tym wygląda, ależ panicz! Oczywiście ja cały czerwony. Matka mówi: Panie, ale ja nie mam pieniędzy. Pani Zalewska, czy ja się pytam o pieniądz? Niech no pani to zobaczy, czy pani to weźmie? No matka się spojrzała na mnie: No dobrze. Ale znów: Pani Zalewska, pani jest pierwszą klientką. U nas pierwszy klient nie może wziąć na burg. Niech no pani coś mi da. No matka tam miała złotówkę czy dwa. Jak pani będzie na bazarze, to pani mi dołoży. No i dawali. Ale do czego zdążam? Do zaufania ludzi do ludzi. Wtedy było zaufanie. Ale oni wiedzieli, że pracują, a matka, jak była, to zawsze było. Czyli to była tak zwana wypłacalna rodzina. Bo jeżeli się zdarzyło, że ktoś zawiódł kogoś,  koniec!