This is additional content area. Learn more
Mieczysław Gajda: Także były to niezwykłe czasy. Dwóch zrzutków radzieckich było u Wiśniewskiego i Wiśniewska wylewała do zlewu pomyje w kuble, bo oni kupę robili w domu. Nie ruszali się. Nie chodzili po polu. Musieli czekać aż ich ktoś w nocy odbierze. I parę ładnych dni. No i siedzą kobiety, i znowu Borkowska mówi: „Wiśniewska, powiedz, co te Ruskie są lepsze od nas?”, „Jakie Ruskie?!”, „Nie pierdol…”, mówi Wiśniewska: „…przecież wiem, że dwóch Rusków u was jest. Dzieci wiedzą, a ja bym nie wiedziała? Czy one są lepsze od nas? Dlaczego one srają do kubła, ty potem wylewasz do zlewu, a zlew stoi pod oknem cioci Stasinowskiej, ja idę ze swoimi obierkami w kuble, żeby wylać, patrzę, takie ruskie balasy leżą! Muchy siadają na nich jak giezy i co, nie mogą się wysrać w ubikacji? Co oni są gorsze… lepsze od nas?”. I potem wieczorem oni szli sobie, nikt do nich nic nie mówił, żeby ktoś nie usłyszał i zniknęli. Taka była atmosfera. Do panny Julii i jej siostrzeńca, pana Sławka, przychodzili ludzie, po parę, po paru młodych chłopów. Do pani Gadajowej syna też przychodzili. Nikt nigdy nie zdradził. Nikt. Zdradził szewc na Bródnowskiej i któregoś dnia przyszła egzekucyjna kompania akowska i zabili go, wyprowadzili go przed sklep, żeby poleżał, żeby ludzie wiedzieli. Na Bródnowskiej bliżej 11-go Listopada w drewnianym domu. I zabili go na ulicy, żeby wiedzieli inni zdrajcy, szpiedzy, że sprawiedliwość ich dosięgnie. To wie pani, że myśmy jako dzieci nigdy tam po tym, bo to taki kawałek od domu, bo to do rynsztoka było, to myśmy spadali na jezdnię i po tym nie przebiegli. Ale była kurwa, która dawała dupy, głucha była. Mieszkała też na Bródnowskiej, ale pod samą Szwedzką. No to do niej przyszli akowcy i strzelili jej w dupę salwą. No i tak wszyscy mówili: „W te miejsce, którym grzeszyła”, ale Dudek wszedł na drzewo, klon rósł i zobaczył, ona miała w kuchni zazdroski, i mówi: „Siedzi w kuchni i dupę w miednicy moczy!”. A ona była głucha. Ładna była jak cholera. I miała kurtkę z karakułów, takie 3/4 co jej prawie dupę zasłaniało, te futerko. Miała z karakułów prawdziwych. I jak ona przechodziła, to mówiliśmy: „Jak się masz, ty głupia, stara kurwo, co ci w dupę strzelili?”, „Dzień dobry chłopcy, dzień dobry. Dobrze, dobrze. Dobrze, wszystko jest dobrze”. No to takie kary były. Tej w dupę strzelili, tego zabili. Nikt nie zdradził, niech pani pomyśli. Cyganie mieszkali, u Sawokajtisów, bo Sawokajtysowa miała furmankę i na jej podwórzu były stajnie, na Kamiennej mieszkała, jedna kura nie zginęła w tym czasie na całej ulicy. Jedna kura. Tylko uciekli. Uciekli gdzieś daleko na wieś do lasów, bo ich chcieli też po, jak Żydów naszych zabrali do getta, to i cyganie uciekli wtedy. Jeszcze ich nie, nie chcieli zabrać. No ale wrócił pani Ićkowej brat i przyprowadził maleńkiego Kotunia. Kotunio na niego mówiliśmy. Maleńkiego chłopczyka przyprowadził. I przetrwał i po wojnie przyszli rodzina, jego ojca rodzony brat z instytutu żydowskiego przyszli go odebrać, bo to było tak, że takie dzieci jak pani Irena…
Prowadząca: Sendlerowa.
M.G.: To one miały swoje recepty gdzieś, swoje metryczki gdzie, gdzie, gdzie się chowały, gdzie są, żeby rodziny mogły po wojnie odebrać. I przyjechał jego wujek, oczywiście ciocia Stasinowska poszła do gminy żydowskiej z moim ojcem, bo był inteligentem, i wszystko było legalnie, że to jest rodzina. Chłopiec tak strasznie płakał, a Żyd wyjął pieniądze, dolary i chciał ciocię Stasinowskiej dać, i ciocia Stasinowska mówi: „Ty Żydu, gudułaju wredny! Ty mi chcesz dzieciąca, dzieciątko, mojego Kotunia zapłacić pieniądze, spierdalaj już!”, a Kotunio ją tak trzymał za nogi, że go nie można było oderwać. Do końca życia, do śmierci cioci Stasinowskiej już nie mieszkała, bo ten dom rozebrali, dwa razy w miesiącu przychodziły paczki. Ciocia Stasinowska szła do gminy żydowskiej, ale dolarów nie brała, bo wtedy dolary to było, można było iść do więzienia, że się ma dolary, albo że się sprzedało, tylko wymieniali jej Żydzi na, na pieniądze. I listy przysyłał. I jedno dzieciątko. Tylko, że oddaliśmy go z podwórka do Legionowa, do pani Kowaneczki na wieś, dlatego że wszyscy byliśmy takie blondyny rudawe, a on był czarny jak makóweczka. Oczywiście nauczyliśmy go pacierza, to nie my, tylko kobity, i on siedział u cioci Stasinowskiej za szafą. Jak ciocia Stasinowska szła, to z nami się bawił na podwórku. I bały się kobity, że ktoś lignie, i przyjechała właśnie pani Kowalikowa z furą, z kartoflami, założyły mu chusteczkę na głowę, taki serdak, taką jakby kamizelkę, tutaj obszytą futerkiem. Nie było pod spodem futerka, tylko tu na zewnątrz i tak naokoło na dole. I spódniczkę, i buciki sznurowane, i chustkę jeszcze na ramiona, i pani Kowaliczka go wywiozła do Chotomowa i tam przetrwał. I po wojnie znów był u cioci Stasinowskiej, ale przyjechała rodzina – no wielka tragedia. Ciocia Stasinowska chyba z trzy dni piła.
P: Wrócił?
M.G.: Nie, nigdy już nie wrócił z Ameryki, tylko dwa razy w roku przysyłał cioci Stasino, nie na adres cioci Stasinowskiej, tylko na, na gminę żydowską. Chodziła ciocia do gminy, ktoś przychodził, mówił, że jest dla niej paczka. Pozostały mi wspomnienia najpiękniejszej solidarności między ludźmi, pomocy wzajemnej. Nie było mowy o zdradzie. No zrzutki były. Tu któregoś lata mówią, mama krzyczy: „Synu! Chodź prędko! Kutunia śpiewa w telewizji!”. Nikt nigdy nie zdradził, nikt nie oszukał. Ktoś umierał to kombinowaliśmy – wianki robiliśmy, wszystko. Ktoś się żenił to ślub był. Na prezenty ślubne się robiło jedzenie dla gości. Ale wesela się odbywały u nas na korytarzu.
Miałem szczęście, pani Oleńko. Wychowany na Pradze wśród prostych ludzi, którzy nic nie mieli wspólnego z prostactwem.