This is additional content area. Learn more
Mieczysław Gajda: Na przykład smak bułki kajzerki u pana Szlezingera kupowanej, kartka była „Mieciek”, i on tam zapisywał, mama płaciła w sobotę. Chrupiąca kajzerka ze Stolarskiej, z tej piekarni, przekrojona na pół, masło było w osełkach, jedno było takie żółciutkie, bo to było z marchewki z sokiem, a drugie białe zawinięte w szmatkę włożone do miski z wodą, i liście chrzanowe były nakryte jeszcze. I on to wyjmował, odwijał tę szmatkę, mówił: „Tego żółtego chcesz, czy tego białego?”. Plaster takiego tego kładł na jedną część bułeczki: „Salceson jaki? Czarny, brunszwicki, czy włoski?”, włoski zawsze, bo w włoskim były uszy jeszcze, takie żyłeczki z ucha świńskiego. Plaster ze skórką! Skórka, pęcherz był czyściutki, była na deser ta skóreczka. I między tę bułkę jeden plaster taki gruby, to nigdy już w życiu takich bułek nie jadłem i takiego smaku salcesonu nie pamiętam. Może, może i jadłem. Takie wspomnienia. Pasztetowa kiszka z takim tłuszczykiem pod tą skóreczką, taki wianuszek białego tłuszczyku. Kaszanka. Innych wędlin – kiełbasa czasami, ale tam żadnych szynków się nie jadło, ani polędwiców. Takie były wędliny. Jeszcze wątrobianka była, najtańsza – też pyszna. I to pieczywo cudne… nieraz leciałem do piekarni po nałęczowski chleb to poobrywałem kawały tych piętek, mamusia krzyczała, waliła w łeb. I, i teraz niech pani patrzy – nigdy nie byłem głodny. Nigdy. Co prawda tak jak to w domu u jedynaka dostawałem właśnie wszystko co było lepsze to z góry, to z góry dostawałem, albo jak było lepsze ze spodu to ze spodu, ale nigdy nie byłem głodny. Dopiero potem jak byliśmy w obozie to byłem głodny. Chleb znalazłem, taki był wojskowy w cegle, taka cegła jakby, razowy i taki skóra taka gruba rzucona była na ziemię, a złapałem z ziemi, zjadłem, bo chodziłem Niemcom czyścić buty do ich baraku, i dopiero jak z piachem, jak dopiero połknąłem, to mówię: Boże, powinienem mamie kawałek zanieść. Ale jak mieszkałem na Pradze nigdy nie byłem głodny. Co prawda co się jadło – jadło się wymiona krowie. Sznycel to był z wymion krowich. Jak poszedłem kiedyś w stanie wojennym tam na ochotę na Banacha, na ten bazar i były wymiona, już nie było schabu oczywiście, ja poszedłem rano o 9, a on powiedział: „Panie, już o 6 jak przyjechałem to nie miałem, wszystko poszło”. Ale powiedział: „Ale mam jeszcze wymię”, i wywalił mi wymię, to ja mało nie dostałem wymiotów. Wymię krowie pokrajane tak jak sznycel, wrzucone do wody z octem, albo do zsiadłego mleka, poleżały, pomoczyły się, potem stłuczone tłuczkiem na desce na sceres, bo był taki małpi smalec, taki biały smalec, ale to nie był smalec, to było coś sztucznego i oczywiście w bułce, a jak było to w jajku i w bułce, i smażone. Co… trzy razy w tygodniu jadłem sznycel, a w niedziele to podróbki kupione. Szyjki kurze, skrzydełka, nóżki kurze, serduszko, żołądek i kawałeczek wołowego, rosół gotowany i kluski. A tak się jadło zacierkową, ogórkową, krupnik. Najczęściej. I wszystkiego rodzaju kluski, najtańsze. Takie na misce, woda, mąka, woda, troszeczkę soli i na wrzątek łyżką brany i do garnka, i tak stuknąć o garnek, to ten klusek spadał i następny. Już się nie przyklejał do łyżki, bo łyżka była umaczana w wodzie. Placki kartoflane.
Prowadząca: Czyli musiały być takie piękne zapachy na tym podwórku.
M.G.: Całym, jak były święta to…
P: Sąsiadki gotowały?
M.G.: …nieprawdopodobne – ściany były gorące. Ściany, bo to drewniane, każda paliła, piekła w piecu – ściany były gorące. Zapachy były, och, jakie! Ryby – żadne, nigdy nie było karpia. Był, poszli nad Wisłę tam piaskarze pracowali, mieli ryby rybacy, no to były jakieś oklejki, okonie, jeszcze jakieś inne takie były, nie pamiętam jak się nazywały. No to były na Boże Narodzenie, Wielkanoc. Ale żadne karpie, żadne szczupaki, nic nie było. Mięso było wielką rzadkością. wspólne Wigilie na korytarzu, wspólne Wigilie. Cztery kobiety robiły śledzie i jakieś tam ryby. Cztery kobiety kupywały spoza miastem, poza Warszawą, kiełbasę, nóżki na zimno, salceson, nieraz szynka, inne piekły ciasto, inne robiły kluski z makiem, inne robiły bigos we trzy, to tak jak kocioł do prania bielizny – tyle trzeba było bigosu zrobić, grzyby suszone, zbierane w czasie okupacji. I były stoły, stoły – jak nie starczało obrusów to prześcieradłami krochmalonymi. Dla dzieci były taborety i stołeczki z boku. Dzieci nie siedziały przy stole i nie brały wszystko rękami, tylko na końcu miały swoje taboreciki i na stołeczkach siedziały. I choinka – jak się choinka nie zapaliła u kogoś to nie było ksiądz. „Jezus, u Grzybowskiej się pali! Już firanki poszły!”, i chlust wodą. No święta już były prawdziwe jak choinka się zapaliła.