This is additional content area. Learn more
UWAGA! Ten epizod możesz również znaleźć na naszym kanale na YT
Andrzej Ujczak: W pewnym momencie pomyślałem sobie właściwie, no różne rzeczy w życiu robiłem, studiów nie skończyłem, dlaczego nie otworzyć sklepu muzycznego? Nie było nigdzie, w całej Warszawie nie było nigdzie. Piwnica stara była, nikt tam nie chodził, właściwie było brudno, śmierdząco, postanowiłem ją wyremontować i otworzyć sklep. Właściwie byłem jeszcze w tym wieku, że nie myślałem, że to będzie długo, jakieś to będzie, nie wiem, chęć protestu, po prostu chciałem być i robić to co, co lubię i siedzieć w tym temacie. No i otworzyłem Dziuplę. To było jakoś we wrześniu ’79 rok. No i potem za chwilę już Jaruzelski nam, tak powiem, dał po głowie. Straciłem klientów, przestali się interesować, przez pierwszy moment – bo to taki szok był dla wszystkich, dla młodych i dla starych, trzeba było się zajmować przenoszeniem bibuły a nie słuchaniem kaset. Ale potem to przeszło, jak to młodzi, no wiadomo. Do Dziupli wchodziło się takim wejściem do podwórka i w lewą, po lewej stronie. I tam były dwie duże piwnice, jedna piwnica, a potem jeszcze dwie kolejne. Także często waniało pleśnią, takim… stęchlizną – no stara piwnica, stare mury, i mówię – o, tu jest klimat! Piekielny! Nie jak w mydlarni. „Tu jest, do pana się fajnie przychodzi, bo tu jest klimat”, a ja mówię: „Niedobrze, bo ja tu cały dzień siedzę w tym! Koszulkę muszę zmieniać dwa razy dziennie”. To był sklep z prawdziwym klimatem. To było trochę takie brudne i zamazane. No ale to robiło klimat. Klienci to robili.
Prowadzący: W PRL-u często prąd wyłączano. Czy ty miałeś jakby doświadczenie też jako sklepikarz, że tak powiem, z tym?
A.U.: Wielokrotnie.
P: No bo muzyka była odtwarzana i co wtedy?
R: Wielokrotnie. No wszystko gasło oczywiście. Klienci, którzy byli w środku, byli delikatnie wypraszani, no patrzyłem tylko żeby czegoś w torbę nie włożył, jak to na Pradze. Ale zawsze w jednym miejscu na oknie leżały dwie świeczki i zapałki musiały leżeć zawsze, jak przychodziłem raz to zawsze sprawdzałem czy leżą, żeby potem nie szukać, bo się nic nie znajdzie. I dwie świeczki, zamykało się wcześniej, i szło się na piwo gdzieś tam. Nie czekałem aż włączą, jak to była trzecia czy czwarta godzina, już nie czekałem aż włączą, trudno. Początki były kiepskie, znaczy nie było gdzie dawać ogłoszeń, bo to nie był sklep, o którym w Życiu Warszawy można było dać ogłoszenie, bo moi klienci takich gazet nie czytali. Nie było gazet muzycznych. To była poczta pantoflowa. Kolega koledze, gdzieś tam w szkole na zabawie powiedział, także dość długo musiałem rozwijać to, żeby jak mówiąc może językiem ekonomicznym, żeby to miało sens ekonomiczny. Dość długo to trwało, rok albo dwa tak troszkę biedowałem. Kasety były modne wtedy – nagrywało się, przegrywało się. Fotki do nich, okładki płyt, nagrane kasety z fotką tej płyty w środku. Pierwszą koszulkę, pamiętam, zaproponowałem koledze, który był na Akademii Sztuk Pięknych, koszulka czarna, taki biało-szary napis „Speak English or Die” – SoD, taka kapela trashmetallowa, z kolesiem w hełmie, SoD pierwszą koszulkę chyba w Polsce zrobiłem. Znaczy nie będę się chwalił, ale takie mam wrażenie. I potem poszła już moda, znajomych miałem w Londynie, w Paryżu, przemycałem pieniążki, żeby przysyłali płyty. Te płyty były drogie, no to z tych płyt się nagrywało kasety, żeby to się… to wszystko nie było takie proste.
P: Czyli piraciłeś.
A.U.: Wszyscy to robili. Wszyscy to robili. Wtedy płyt było mało, kasety już wytwórnie prywatne robiły, także przegrywało się – klienci przegrywali, zamienialiśmy, komisyjna sprzedaż. No w każdym razie chodziło o to, żeby ten towar był dostępny, bo tak żadnej informacji nie było na ten temat. Płyty okropnie, to wszystko było okropnie drogie, natomiast pojawili się już Polscy producenci, którzy kopiowali sygnety, jakieś wisiorki, tego typu rzeczy metalowe.
P: Jacyś rzemieślnicy?
A.U.: Rzemieślnicy, tak. to była mała produkcja, ale pojawili się. Już tę lukę wypełniali i to było dużo tańsze.
P: A jak odbiór klasycznych Prażan tego sklepu?
A.U.: Gitowcy przychodzili do sklepu, ale nie było konfliktu. Nie, wydaje mi się, że nawet to były jakieś punkty wspólne między takim koleżką, który słucha muzyki, a drugim wytatuowanym, co to wyszedł na chwilę, i za chwilę znowu go posadzą.
P: Pewna surowość, twardość tego też przekazu, sposób bycia.
A.U.: Tak, sposób bycia, język – no to troszeczkę nie, to nie są ci sami ludzie, ale jest wiele punktów wspólnych. Ich to wiele nie interesowało, to byli ludzie którzy tam żyli w swoim środowisku i ta muzyka ich niewiele interesowała. Oni nie przychodzili do mnie do sklepu właściwie tam. Kiedyś przyszli, bo chcieli jakieś pieniądze, coś, no to tam pogoniłem ich. Natomiast ulica nie reagowała w żaden sposób. Ulica reagowała w ten sposób, że potrafili klienta mojego okraść. Także przychodzili często w kilka osób do sklepu, bo jeden się bał jakiś taki, ósma, dziewiąta klasa koleżka, który przyszedł, kupił coś, potrafili mu połowę tego zabrać na przykład, może nie wszystko, gdzieś tam pod trójką czy innym, czy na Targowej na przystanku. Co było okropne, ja z nimi walczyłem, ale to było nie do pokonania, no bo w dwóch miejscach nie mogę być na raz. W związku z czym to mi się bardzo nie podobało, miałem do nich pretensje, ale to tak jest. No wtedy milicja była niesprawna i ten system nie działał, no, trzeba było samemu dbać o siebie.