This is additional content area. Learn more
Ryszard Szufladowicz: Otóż, moja mama przed wojną zaopatrywała się w, takim dość dużym, magazynie żydowskim. Na raty kupowała to było, tak jak i dzisiaj, modne. Między innymi kupiła zasłony, firanki, bardzo ładny komplet taki. I nie zdążyła przed wojną spłacić należności, bo czas był za krótki. Oczywiście, jego deportowali, gdzieś wywieźli, czy on uciekł tego, nie wiem ale był rok, chyba, 46sty czy 47my- ktoś puka pewnego dnia do nas, do drzwi. Dzień dobry- dzień dobry, ja mu otwierałem wtedy, starszy pan, bardzo elegancko ubrany, to była jesień- jesioneczka czarna, taka długa, lakierki błyszczące. „Czy tu mieszkają państwo…”, „tak, mieszkają”, „a czy zastałem panią Szufl…”, „tak, zastał pan”. Mama wyszła z kuchni. Poznałem go- to był właściciel tej firmy. Przyszedł do klienta. Mama myślała z początku, że… nie zapłacone raty, że może on teraz jakaś, windykacja należności. Rozwiał od razu wątpli…, poprosiła go do stołowego, rozwiał wątpliwości, ja byłem przy tej rozmowie to pamiętam: „proszę pani, ja przyjechałem, broń boże, po żadne pieniądze. Ja po prostu przyjechałem odwiedzić swojego klienta szacownego, bo ja mam duży dom handlowy w Wiedniu. Ja tylko przyjechałem tak, do Warszawy, zobaczyć się z tymi, których szanowałem”. Wypił herbatę, posiedział, pogadali, do widzenia, całuję rączki, zabrał się, pojechał.