Halina Cieszkowska: powstaniem i mamy wskazówki co jest takim koniecznym naszym ekwipunkiem, ma być. No więc – to co ja pamiętam z tego ekwipunku – no to były zapasowe buty, to był jakiś tam sweter, to, powiedzmy, była latarka, to była świeca, to był opatrunek osobisty, to były jakieś takie podstawowe rzeczy, które trzeba było wziąć ze sobą. Ja osobiście wzięłam jeszcze do tego moją najlepszą sukienkę, letnią, taką wyjściową. A po prostu dlatego, że uważałam, że to wyjście do powstania i ta walka ma być moim jakimś świętem po prostu. Niestety, przepadła mi bardzo szybko, także właściwie nigdy nie miałam okazji właśnie jej włożyć. Coś, co młodzież zabierała też, z takich rzeczy sakralnych, to się zabierało jakiś powiedzmy medalik, jakiś ryngraf rodzinny, jakieś zdjęcia wyjątkowe, które chcieliśmy mieć ze sobą – no coś takiego właśnie. Ja wzięłam ryngraf Matki Boskiej Częstochowskiej, który dostałam od takiego przyjaciela lat dziecinnych, którego bardzo lubiłam, on przywiózł mi to własnoręcznie jak to się mówi z Częstochowy, był tam u swojego wuja, a wujek jego był przeorem ojców paulinów. To jeszcze dodawało takiej właśnie jakiejś rangi temu ryngrafowi i ten ryngraf zabrałam ze sobą. Zabrałam jeszcze swój krzyż harcerski – też, żeby się tak lepiej czuć z tym wszystkim. Ja uważałam, że ja jestem bezpieczna no i w jakiś sposób chyba mnie uchronił, mogę sobie tak powiedzieć. Ryngraf w tej chwili jeszcze jest. On jest taki lekko przypalony, no bo różne tam miałam dzieje, ale mam go. To ja. Ale wiem, że inni również właśnie tak mniej więcej zabierali z domu, gdzieś tam swój medalik na szyi czy powiedzmy jakieś ulubione zdjęcie, a również czasem ktoś zabrał ze sobą jakąś swoją maskotkę, też na szczęście. Prawdziwe historie, dwie, o których się dowiedziałam albo byłam świadkiem tego czy coś, to były takie pocieszycielki maskotki dwie, ale to już się działo wszystko właściwie pod koniec powstania. Jedna to była… działo się to wszystko w kompanii osłonowej, która to kompania osłonowa miała za zadanie zdobyć drukarnię na początku powstania i potem jakoś je osłaniać, prawda. I ta właśnie kompania osłonowa była świetnie wyposażona w broń. Nie wiem dlaczego, bo na ogół jeżeli były wyposażone, to były wyposażone grupy szturmowe. Jedna z łączniczek, zresztą bardzo młodziutka, która miała pseudonim Pączek, ona do dzisiaj żyje, otóż ten Pączek – ona miała polski karabin maszynowy, tak zwaną Błyskawicę. I z tą Błyskawicą tak się zżyła, chociaż prawdopodobnie nie miała okazji położyć trupem wielu Niemców, o ile w ogóle cośkolwiek takiego zdarzyło się jej, ale była tak strasznie przywiązana do tego swojego i taka dumna z tej swojej broni, że się nie rozstawała. I z chwilą, kiedy już powstanie upadło i była kapitulacja, i trzeba było złożyć broń, ona powiedziała, że w żadnym wypadku ona tego nie zrobi. koledzy się o nią po prostu martwili, bo nie wiedzieli jak przekonać tą zbuntowaną koleżankę, żeby jednak się zastosowała do tego rozkazu, bo to było bardzo ważne i mogło być nawet niebezpieczne. I wtedy któryś z kolegów przyniósł jej małpeczkę. Nie wiadomo czy to byłą jakaś jego osobista, którą on może zabrał ze sobą, czy to po prostu z jakiegoś sklepu opuszczonego, czy gdzieś znalazł, jakaś taka właśnie małpeczka. No i koledzy powiedzieli – trzeba by było tą małpeczkę jakoś nazwać i nazwali ją „Peemik”. Od nazwy tej właśnie – to był „mały peemik”. No i doprowadzono do tego, że Pączek zgodził się oddać swoją broń, bo już miał teraz tego małego peemika, którego przyczepiła do swojego tego plecaczka i z tym plecaczkiem pomaszerowała do niewoli. Tak to się odbyło. I potem ten peemik był w domu i tam młodzież następnego pokolenia, jakieś jej wnuki czy coś, już naprawdę się pastwiły nad tym peemikiem i w tej chwili z tego peemiku pewnie już nic nie zostało, ale była ta małpeczka.

Drugie opowiadanie moje to jest jeszcze mi bliższe, bo to była historia mojego brata, który w momencie, kiedy była już kapitulacja, wtedy Niemcy chcieli, żeby ktoś im pomógł jakoś zabezpieczyć miasto, a przecież miasto było, zostawało bez żadnej w ogóle władzy, bez żadnej, prawda, opieki, wobec tego poprosili o jeden oddział, żeby jeden oddział Batalionu Kiliński był takim oddziałem jakby w pewnym sensie straży, i właśnie wtedy został ranny mój brat. Był takim dowódcom takiego małego patrolu, który to patrol miał wtedy służbę przy ulicy Brackiej 23. To był dom, który kiedyś należał do takiego domu towarowego słynnego w całej Warszawie, braci Jabkowskich. Tam właśnie ten posterunek ich tam się mieścił, a tuż obok była centrala sanitarna, którą oni mieli właśnie osłaniać, znaczy bronić w razie czego i pilnować porządku. I wtedy właśnie przyszło jakichś takich dwóch Niemców, nie-Niemców, nie wiadomo kto, może to właśnie nie byli [5:00], trochę pod gazem i tam sobie mówili, że oni uważają to, a tam tamto, siamto, no takie jakieś rozmówki z tymi chłopcami, którzy mieli tam wartę przy tej Brackiej 23. Potem oni wyszli i potem zupełnie nieoczekiwanie padły jakieś strzały gdzieś tam zza… Braci Pakulskich, to było na rogu, Bracia Pakulscy mieli taki swój sklep kiedyś przed wojną i stamtąd padły jakieś strzały, i został ranny mój brat bardzo ciężko, bo dwie kule mu przeszły przez kości piszczelowe, czy inne, między stopą a kolanem. Trzeba było od razu wziąć gips – nie było gipsu. W tej centrali sanitarnej był taki jak gdyby zaimprowizowany taki szpitalik nie-szpitalik, coś takiego, i tam właśnie przeniesiono mojego brata, zaraz ktoś z nich pobiegł do mnie, bo wiedzieli gdzie ja jestem, bo mieliśmy kontakty, w czasie powstania z moim bratem się odnaleźliśmy. No i ja właśnie poszłam, a mój brat leżał na takim stole, wiem, że gryzł karabin swój, żeby nie krzyczeć, prawda. Zobaczyłam tego brata i w ogóle nie wiem co się ze mną stało, i zemdlałam. Widocznie takie wrażenie na mnie zrobiło. W każdym razie mój brat tam został, a jeden z kolegów taki spryciarz wielki coś od Niemców za wódkę wykombinował i właśnie jakiś gips. Dzięki temu koledze szczerze mówiąc, jeden ten, który go przyniósł bardzo szybko zresztą, a drugi właśnie wykombinował ten gips, dzięki temu założono gips. Ja się wtedy zwolniłam ze swojego oddziału oficjalnie, zostałam przeniesiona do kompanii sanitarnej, żeby móc być przy tym bracie. I właśnie wtedy, między innymi, jak odwiedziłam go w szpitalu, to wiem, że jeden z jego kolegów przyniósł mu misia. Też nie wiadomo co to był za miś. Jak mój brat potem sobie zawsze myślał, że to może miał swojego właściciela jakiegoś, prawda, jakieś dziecko się nim bawiło, a może to był miś ze sklepu z zabawkami. Zwyczajny taki niewielkich rozmiarów misiaczek. Tak na pocieszenie. I to właśnie była już nie tyle maskotka, ile to właśnie taka była pocieszycielka. Zresztą w przypadku Pączka to też była pocieszycielka małpeczka, tutaj był miś. Nie miał żadnej nazwy, został misiem. I pojechała z nami do obozu, bo oboje z bratem zostaliśmy skierowani, nie tylko my, tylko wszyscy ci ranni. Ja pojechałam z rannymi. No i byłam w obozie wojskowym w Lazarecie, wojskowym, w Saksonii, Stalag, Czwarty BM überzeugthein. I tam byliśmy z bratem prawie rok, znaczy do wyzwolenia, do tego jak się skończyła wojna. Misiaczek był cały czas z moim bratem, a później już też był w jego domu. Jak mój brat dostał Krzyż Walecznych, to potem miniaturkę Krzyża Walecznych miś ma zawieszoną na szyi cały czas. No, taka była historia misia naszego i jest w dalszym ciągu ten miś.